

myśli moje zaplątane
krzysiek banita kargól

KRZYSIEK BANITA KARGÓL
DZIEŃ W KTÓRYM PODAROWANO NAM MIŁOŚĆ

Byłem dla niej bogiem, choć jednocześnie widziała we mnie ucieleśnienie wszystkiego co w jej pojmowaniu świata było złe, niepotrzebne, perwersyjne. Nasza fascynacja trwała, a my nie potrafiliśmy odnaleźć źródła jej szaleństwa. Zaplątani w naiwne udawanie przestaliśmy widzieć, słyszeć, ale nie mogliśmy przestać czuć.
Wtedy pojawił się On i dał nam skrzydła. Pewnego dnia przyszedł wcale nie pytając nas o zdanie, dał nam skrzydła, i tak samo nagle jak się pojawił - odszedł. Staliśmy niepewni nowej sytuacji zerkając na siebie spod przymkniętych powiek zastanawiając się czemu właśnie nas wybrał. Odwróciłem wzrok. Patrzyła na mnie, a w jej oczach mogłem wyczytać strach i nadzieję, uczucia przeplatające się i walczące o jej uwagę.
- Wierzysz? - zapytała.
- Tak. Wierzę. - odpowiedziałem i poczułem się jak najprawdziwszy bóg władający wartością i czasem ostatecznym. Ożyła magia.
Potem poszliśmy drogą wybudowaną z tłuczonego kamienia wypłukanego przez deszcz i oszlifowanego przez wiatr. Nienazwane, nigdy niewypowiedziane pragnienia pchały nas w stronę skalistego szczytu panującego nad całą doliną. Górował nad nami swoją potęgą i majestatem, siłą i szorstką, nagą prawdą jakiej był świadectwem. Wiedziałem, że istniał od zawsze. Był przed początkiem i spokojnie będzie czekał na chwilę gdy ostatni człowiek zadławi się własnym strachem. Potem narodzi się ponownie, bo nikt, żaden świat, żadna świadoma istota nie wyrzeknie się tego co on uosabia.
Miałem wrażenie, że nie my pierwsi szliśmy tą drogą. Mijaliśmy ślady obozowisk, zimne i wypalone w ziemi kręgi ognisk które ktoś kiedyś rozpalił i ogrzewał się ich ciepłem. Mijaliśmy pozostałości budowli, opuszczone i zniszczone przez czas. Budowane z kamienia służyły nam jako chwilowe schronienie przed palącym słońcem. Budowane ze splątanych ze sobą gałęzi stanowiły świadectwo bezradności lub niedbałości do jakiej zdolny jest człowiek. Byliśmy sami w tej magicznej dolinie, a z czasem odkryłem, że sami kreujemy jej wygląd.
Nie. Nic nie działo się na pstryknięcie palcami, ale nasze nastroje, a nawet myśli miały swoje odzwierciedlenie w zmieniającej się przyrodzie. Razem z nami płakało niebo, a za chwilę euforią tryskał las. Jeziora przybierały kolor doskonałego błękitu, a obmywająca nasze nagie ciała woda dawała poczucie doskonałego spokoju. Wszystko to co nas otaczało przypominało mi narkotyczne majaki, gdy doświadczyłem wrażenia niemal duchowego orgazmu.
W połowie naszej drogi coraz trudniej było znaleźć prowadzący nas szlak. Ginął wśród karkołomnych przesmyków, stromych podejść i półek skalnych na których ledwie mieścił się czubek buta. Przestaliśmy rozmawiać, albo raczej ja przestałem słyszeć cokolwiek zapatrzony przed siebie i ślepo wierzący we własne oczekiwania. Magia tego miejsca przeniknęła mnie i wypełniła uczuciami jakich nie potrafiłem nazwać. Brnąłem przed siebie nie patrząc nawet pod nogi na oblodzone kamienie dające fałszywe poczucie stabilności. Po tygodniach wędrówki, poszukiwań odpowiedzi na wciąż rodzące się pytania chciałem Święta, Rytuału Wieczności, a najbardziej chciałem pewności, że te odpowiedzi są prawdziwe, a nie istniejące jedynie w mojej wyobraźni.
Zacząłem biec. Szczyt był w zasięgu mojego wzroku, widziałem siedzącego na nim Białego Kruka zapatrzonego w coś czego nie umiałem dostrzec. Wreszcie stanąłem na ostatnim skalnym bliku i z trudnością łapałem oddech. Patrzyłem się w starcze, mądre oczy ptaka rozumiejące więcej niż wszyscy samozwańczy filozofowie i mędrcy świata. Także Ci z z dyplomami bledli pod jego spojrzeniami i zaczynali pleść bzdury o racjonalnym wytłumaczeniu wszystkiego.
Nie wiedziałem jak i kiedy, ale jego śnieżnobiałe pióra straciły swą jaskrawość i barwą przypominały teraz wypalony popiół. Nie wiedziałem jak, ale nie szukałem wyjaśnienia. Czułem. Rozpostarł skrzydła i leniwie wzbił się w powietrze szybując między sterczącymi wszędzie skałami. Patrzyłem na niego i czułem, że też potrafię to zrobić. Coś uparcie pchało mnie na skraj przepaści, już nie byłem jedynym panem samego siebie. Ona...
Spadałem. Jeszcze nieświadomy klęski leciałem koziołkując w stronę poszarpanej przez deszcz i wiatr ziemi.
Ocknąłem się po kilku dniach w ciągu których jedynie na parę chwil odzyskiwałem świadomość. Cały czas widziałem siedzącego przy mnie Kruka. Teraz przybrał barwę brunatnego węgla i siedział patrząc w moje zamglone oczy. Kiedy ostatecznie oprzytomniałem, jeszcze raz spojrzał na mnie, a potem odleciał. Jego pióra mieniły się wszystkimi trzema kolorami kiedy szybował w swojej odwiecznej wędrówce i poszukiwaniach właściwego miejsca i czasu.
Zostałem sam. Jej nigdy tu nie było. Nie dotarła na szczyt, a może nie istniała wcale. Może to tylko wytwór mojej wyobraźni ucieleśnił moje marzenia. Przecież sam kreowałem wygląd tego miejsca.
Nie miałem już skrzydeł. On zabrał je by dać szansę komuś innemu. Nie można przecież szybować samotnie...
Kraków 12 listopad 1999